piątek, 27 czerwca 2014

Relacja z pierwszej tegorocznej podróży genealogicznej - Narol, Lipsko i okolice (Podkarpacie)

Post obiecałem, więc piszę, chociaż znowu z opóźnieniem, ale jestem już 100% maturzystą. Dzisiaj odebrałem świadectwo dojrzałości, które nie jest takie złe :)  Wiadomo, że zawsze mogły to być wyniki celujące, chociaż mimo wszystko, jestem z nich bardzo zadowolony.
Wracając jednak do opisu mojej podróży, to należałoby zacząć od informacji od tego, jak to się z nią zaczęło i kiedy ostatecznie tam byłem. Narol marzył mi się od naprawę wielu lat. W 2008 r. była tam moja Ciocia, więc mogłem mieć jakieś informację o krewnych z pierwszej ręki, jednak to nie to samo, bo najlepiej przeżyć to samemu - tego nikt i nic nie zastąpi. Lata mijały i mimo moich wielkich chęci, starań i namawiania wielu krewnych, niestety nigdzie nie pojechałem. Trochę się zmieniło wraz ze skończeniem przeze mnie 18 lat, kiedy miałem już więcej praw. Urodziny mam we wrześniu, więc niestety jest to krótko po czasie wakacyjnym i niestety w czasie roku szkolnego. Już pod koniec zeszłego roku zrodziła się pierwsza realna chęć wyjazdu. 
Kościół w Narolu

Najbliższym możliwym terminem były ferie zimowe, które obejmowały w moim województwie dwa pierwsze tygodnie lutego. Czas powoli leciał i byłem mniej więcej emocjonalnie przygotowany na wyjazd - nawet poinformowałem o tym moich krewnych, których miałbym wówczas spotkać. Miałem więc zamawiać bilety na drugi tydzień lutego i jak nagle przed feriami zmogła mnie choroba, to wraz z nawrotem trzymała mnie cały luty, czyli z wyjazdu nici ... Oczywiście, co się odwlecze, to nie uciecze. Bardzo mi zależało na tym wyjeździe, stąd próbowałem wcisnąć go w jakiekolwiek możliwe wolne od szkoły. Jednak nie było nic na tyle odpowiedniego, aby udało się zrealizować wyjazd. Traf chciał, że wszystkie egzaminy maturalne przypadły mi jednym "ciągiem" i już od połowy maja miałem wolne. Wtedy też była szybka decyzja - jadę ! W zasadzie, to - jedziemy, bo nie pojechałem sam :)  Ogarnięcie terminu nie było jakieś mega trudne, chociaż do najłatwiejszych też nie należało. Trzeba było kilka rzeczy zgrać w jednym czasie. Jednak wszystko się udało i tak też we wtorek, 27 maja, kilka godzin po południu, razem z Mamą wyruszyłem z rodzinnego Międzyrzecza do Gorzowa Wielkopolskiego, skąd mieliśmy jechać dalej. Stamtąd kilka minut przed 19 mieliśmy pociąg do Krzyża Wielkopolskiego, który był ostatnim celem tego dnia. Po ponad godzinie czekania, wsiedliśmy w końcu do pociącu relacji Świnoujście-Przemyśl. Naszą stacją docelową był 
W tym domku mieszkaliśmy od środy do soboty :)
Jarosław, czyli ostatni przystanek przed Przemyślem... Noc minęła spokojnie i nastał dzień. Podróż trwała do około godziny 12 w południe, więc w jednym pociągu spędziliśmy blisko 15h. W Jarosławiu wysiedliśmy planowo, więc z dalszą podróżą nie było problemów. Zdążyliśmy zrobić jeszcze małe zakupy (spore miasto, a znaleźć tam jakiś market to ciężka sprawa). Na szczęście jest możliwość bezpośredniego dotarcia z Jarosławia do Narola, dlatego też wsiedliśmy do busa stojącego przed budynkiem PKP i to chyba był błąd... Miała to być nasza ostatnia podróż komunikacją międzymiastową i po tylu godzinach bez spania, mieliśmy nadzieję na spokojny przewóz, ale kierowca chyba zapomniał, że wiezie ludzi, bo chwilami było tak, jakby wiózł worki ziemniaków... Droga trwała trochę ponad godzinę i tak też w Narolu wylądowaliśmy około 14:30 (+/-). Stamtąd zadzwoniłem do właściciela agroturystyki, gdzie mieliśmy nocować (Agroturystyka pp. Mamczur).
Kościół w Lipsku
Nagle nad Narolem pojawiły się ciemne - burzowe chmury, a zaraz telefon od Pana, z którym wcześniej rozmawiałem, że podjedzie po nas. Było to bardzo miłe z Jego strony, ponieważ gdybyśmy mieli przejść pieszo taką trasę (przy takiej pogodzie i dużym zmęczeniu), to nie byłoby wesoło. W końcu dotarliśmy do upragnionego miejsca, gdzie można było odetchnąć i w końcu się odświeżyć. Nie minęło zbyt wiele czasu i nastała godzina 17, więc trzeba było się zebrać, ponieważ na 18 była msza w kościele w Lipsku, a po niej - spotkanie z Księdzem :)  Idealnie zdążyliśmy na mszę. Większość ławek była zajęta, stąd usiedliśmy z boku. Po mszy było jeszcze kilku/nastominutowe klęczenie i modlitwy i coś jeszcze, ale po tym już odpadłem. Na plebanię wszedłem ostatecznie koło 20 i tam miałem niewiele czasu, bo robiło się dość ciemno. Zostaliśmy jednak BARDZO mile przyjęci i gdyby na każdej parafii byli tacy Księża, to byłoby idealnie :)  W lipskich księgach metrykalnych udało mi się odnaleźć sporo zapisów dotyczących moich przodków - m.in. informację o śmierci 5xpradziadków - Szymona i Marianny Maryniczów. Zmarli oni w kwietniu 1812r. w odstępie zaledwie 20 dni... Pierwsza zmarła Marianna i podano, że żyła 43 lata, zaś Szymon miał liczyć sobie 78 lat! Stamtąd bardzo szybkim krokiem udaliśmy się w strone agroturystyki, a było już całkowicie ciemno... Kawałek za Lipskiem, zatrzymała się pewna miła kobieta (jak się później dowiedziałem - mieszkanka Łukawicy), która zaproponowała nam podwózkę główną drogą. Resztę (jak wskazuje znak - 1,7km, więc do samego domku jeszcze więcej) przeszliśmy już pieszo, chociaż szliśmy drogą pierwszy raz i w dodatku po ciemku! Po dniu pełnym wrażeń dość szybko zasnęliśmy i nastał kolejny dzień. Czwartek był po części zaplanowany, a reszta to był spontan :) Najpierw pieszo przeszliśmy szlakiem, chociaż podczas podróży kilka razy zastanawialiśmy się, czy dobrze idziemy. W końcu trafiliśmy na obrzeża jakiejś miejscowości, którą okazała się Jędrzejówka. Miejsce dotychczas znane mi tylko z zapisów metrykalnych (tak samo jak
Jędrzejówka :)
wcześniej odwiedzane miejscowości), a tu nagle jestem w samym centrum... To właśnie w tej samej wsi w 1849 r. urodził się mój 2xpradziadek Andrzej Marynicz (1849-1933), a 7 lat później zmarła jego matka, zaś za kolejne 6 - ojciec. Epizod Jędrzejówki pod względem moich przodków Maryniczów to kwestia kilkunastu lat. To w 1843r. mój praprapradziadek Jan Marynicz przez zawarcie związku małżeńskiego z Magdaleną Szuper, wżenił się do Jędrzejówki, jednak nie na długo, bo zmarł 19 lat później. Jego potomkowie żyją tam do dziś, chociaż mój prapradziadek chyba wolał Narol Wieś, bo tam zamieszkał po ślubie w 1876r. i tak też rozpoczął kolejną - narolsko-wiejską - linię Maryniczów. Z Jędrzejówki drogą asfaltową udaliśmy się do samego Narola. W końcu mogłem zobaczyć miasteczko na spokojnie. Miasto, z którym związani są moi przodkowie od wielu pokoleń. Nazwa znana jest mi od małego, stąd też o korzeniach i rodzinie w Narolu wiedziałem niemal odkąd sięgam pamięcią. Pierwszym moim celem był narolski cmentarz. Sam nie wiem, czego po nim się spodziewałem, chociaż z opowieści wnioskowałem, że mogę tam znaleźć prawie wszystko. Na szczęście nie ma tam niszczenia grobów po 20 latach (przy braku opłaty). Brak tam jakiegokolwiek ładu (ten dopiero jest przy nowszej części cmentarza), ale to ma swój urok. Przejrzeć taki cmentarz jest o tyle trudno, że trzeba podzielić go na bardzo wiele mniejszych części i uważnie patrzeć, bo pominąć tam jakiś grób, to nie problem, ale jakoś (chyba) mi się udało. Prawie wszystkie nazwiska znajome, więc poczułem się jak u siebie. Szukałem, fotografowałem i w głowie większość z nich lokalizowałem w drzewie genealogicznym. Dużo czasu minęło zanim znalazłem grób jakiegokolwiek przodka. Gdzieś z oddali wyczaiłem znany mi już grób (z fotografii, którą dostałem w zeszłym roku od mojego Wujka). Był to grób brata mojej prababci Rozalii Marynicz (zd. Gmiterek) (1900-1926) - Andrzeja (1914-1989), zaś obok był grób ich siostry - Stanisławy (po mężu Zuchowskiej) (1912-2003). Zapaliłem znicze i ruszyłem dalej. Ze względu na to, że za tymi grobami nie było kolejnych, to musiałem się cofnąć i to, co zobaczyłem przed grobami rodzeństwa - Andrzeja i Stanisławy, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Pochowani tam byli Gmiterkowie, ale za to jacy! Tomasz (1873-1945), Zofia (1880-1936) i mała Waleria (1941-1942). To było niesamowite uczucie. Pierwszy raz w życiu stałem nad grobem kogoś spośród moich prapradziadków! Oczywiście wszystko udokumentowałem, po tym zapaliłem znicz na grobie przodków i ruszyłem dalej...
Grób prapradziadków - Tomasza i Zofii Gmiterków
Grób prapradziadka Andrzeja Marynicza
 Kolejne znaleziska były mi już wcześniej znane, bo był to grób prapradziadka Andrzeja Marynicza (1849-1933) i jego bliskich. Jest tam też prawdopodobnie grób mojej praprababci Marii Marynicz (1859-1897). Właśnie ten grób uprzątnąłem razem z Mamą, ponieważ był strasznie zaniedbany... 

Prawdopodobnie grób praprababci - Marii Marynicz

Obok pochowany był mój pradziadek Franciszek Marynicz (1897-1964) wraz z drugą żoną. A prababcia? Szukałem jej grobu, ale niestety bezskutecznie. Było tam kilka bezimiennych krzyży, ale czy któryś postawiono dla prababci Rozalii? 
Grób pradziadka Franciszka Marynicza i jego drugiej żony - Marii
Pozostałe groby dotyczyły już tylko głównie krewnych. Na cmentarzu spędziliśmy przeszło dwie godziny. Zaraz po tym mieliśmy iść na jakiś obiad, ale w zasadzie wyszło tak, że zaszliśmy tylko na chwilkę do sklepu, a po tym zaraz na Zagrody, celem spotkania się z siostrą Dziadka i  tu nadarzyła się niesamowita historia... Szliśmy spokojnie przez Narol i skończył się teren zabudowany i zaczął las. Nie przeszliśmy zbyt wiele, kiedy na horyzoncie pojawiła się pewna kobieta na rowerze. W zasadzie nie zwróciłem na nią uwagi, ale moja Mama szybko zareagowała, że "to musi być ktoś z Maryniczów!", więc zagadałem w zasadzie tak po omacku, ale sytuacja naprawdę aż "filmowa". Przywitałem się mówiąc "dzień dobry", na co oczywiście dostałem taką samą odpowiedź, jednak na moje "przepraszam", dostałem odpowiedź "przecież powiedziałam dzień dobry" i wtedy zapytałem, czy to Pani Jadwiga, okazało się, że tak. Pytam więc dalej i zagaduję o nazwisko panieńskie "czy z domu Marynicz?" i tu już z wielkim zdziwieniem: "taaaak" i wtedy przedstawiłem się i przywitaliśmy się już jak rodzina :) Ciocia zawróciła i zabrała nas ze sobą do domu. Tam zostaliśmy poczęstowani pysznym gulaszem i po rozmowie, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do Narola Wsi. Odwiedziliśmy tam trzy domy, czyli trzy osoby spokrewnione. Gdyby jednak dobrze przeanalizować wszystko, to okazałoby się, że znaczna część mieszkańców Narola Wsi to rodzina. Posłuchałem kilku wspomnień i trzeba było ruszyć do domu. Oczywiście uprzejmości nie było końca i zostaliśmy odwiezieni pod sam domek w Pizunach :)  Kolejny dzień się skończył i zaraz miał nastać w zasadzie ostatni, czyli piątek. Dzień wcześniej umówiłem się z Ciocią Jolą Skalską, która przyleciała ze Stanów i tak to wszystko idealnie wyszło, że mogliśmy się spotkać (po kilku latach znajomości). Piątek zaczęliśmy inaczej niż zwykle, bo przy głównej drodze zamiast skręcić w lewo (w stronę Lipska i Narola), to podążyliśmy w przeciwnym kierunku, czyli do Łukawicy. Wiedziałem, że mieszka tam mój krewny - Jan Gmiterek, który bardzo dobrze znał się z moim Dziadkiem, a swoim kuzynem - mieli oni wspólnych Dziadków, więc byli kuzynostwem pierwszego stopnia. O Janie wiedziałem także, że był chrzestnym przedostatniego dziecka moich Dziadków - Ryszarda (1958-1959). Ostatni był mój Tata - Adam (1963-2011) i to on jako jedyny dożył dorosłości spośród czterech synów Dziadków. Na szczęście bez problemu zostaliśmy przyjęci i zaraz rozpoczęły się rozmowy i przeglądanie starych zdjęć. Czas niestety gonił i trzeba było się zbierać. W drodze do Narola, poszliśmy zobaczyć łukawicką parafię, która znajduje się kawałek od Łukawicy i bliżej jest np. Kijasówka. Niedaleko jest też cmentarz, gdzie również zaszliśmy i znalazłem kilka "znajomych" osób. Potem od razu do Narola i tam nieudana próba zajścia na parafię (okazało się, że plebania jest gdzieś po drugiej stronie ulicy, a my krążyliśmy po terenie parafii i obok starej, ale odremontowanej szkoły, na której teren jest przejście z kościoła. Zaraz nastała godzina spotkania z Ciocią Jolą i Jej bliskimi. Najpierw odwiedziliśmy naszych wspólnych krewnych - Maryniczów, a później jeszcze wstąpiliśmy do Cioci Joli, skąd później zostaliśmy odwiezieni znowu pod sam domek :)  Piątek dobiegł końca, a sobota to już nasz powrót, więc rano
Dom Modlitwy w Pizunach
zdążyliśmy jedynie odwiedzić Dom Modlitwy, który jest na Pizunach. Szerzony jest tam kult błogosławionej siostry Bernardyny (Marii) Jabłońskiej, która - jak się okazuje - ma powiązania z Maryniczami. Kiedy w 1893r. umiera jej matka, ojciec 40 dni później żeni się ponownie. Jego drugą żoną została Cecylia Marynicz. Jej ojcem był Józef Marynicz (ur. 1844), więc była to siostra stryjeczna (czyli kuzynka pierwszego stopnia) mojego pradziadka Franciszka Marynicza (1897-1964). Ciekawe są te rodzinne powiązania... :)  
Grób Michała i Anieli Głazów. Aniela to przyrodnia siostra bł. Bernardyny



Na tym niestety zakończył się pobyt na Podkarpaciu. W Jarosławiu sporo czekaliśmy na pociąg, który miał opóźnienie (a Jarosław to zaledwie druga stacja, nie licząc początkowej) i do Krzyża Wielkopolskiego trafiliśmy bodajże 2 godziny po planowanym przyjeździe, ale udało nam się bardzo szybko przebiec jeszcze na pociąg do Gorzowa i stamtąd był autobus na Międzyrzecz (a że była to niedziela, to niestety wszystkiego było mniej) i do domu trafiliśmy ok. 14. 

Starczyło kilkadziesiąt godzin, aby tak wiele się dowiedzieć, zobaczyć i poczuć. Nic nie zastąpi stąpania po tej samej ziemi, po której chodzili przodkowie. Bycie na cmentarzu, gdzie pochowani są przodkowie też zwiększa więź między nami. Wiem na pewno, że wrócę tam jeszcze nie raz. Tam wszystko jest inne. Ludzie są bardzo życzliwi i pomocni i oddaliby ostatni kawałek chleba dla gościa :)  Naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem tej podróży. W tak krótkim czasie mogłem poznać osoby, które znał mój Dziadek, którego z kolei ja nie poznałem. Była to jego siostra, kuzynostwo, nawet jedna Ciocia i wiele innych krewnych. Dziadka znam tylko z fotografii, ale teraz mogłem widzieć podobnie, jak widział mój Dziadek kilkadziesiąt lat temu. Tam są świadkowie tego, co było - co przeminęło. Niesamowite jest poznać osobę, która znała moich prapradziadków, którzy byli jej teściami albo po prostu mijała się wiele razy z moim prapradziadkiem, czy jego synem lub innymi krewnymi. 

W czerwcu już raczej podobnej podróży nie odbędę, ale lipiec za pasem i planów trochę jest. Kierunków kilka, ale wciąż na wchód :)

wtorek, 10 czerwca 2014

Powrót po ciszy

Za dwa dni miną całe trzy miesiące, kiedy nic nie pisałem na blogu, jednak nie dam się i napiszę, aby były niepełne 3 miesiąca, bo to lepiej brzmi, chociaż nadal jest to sporo. Od tego czasu wiele się wydarzyło w moim życiu, co poniekąd jest powodem braku nowych wpisów. 14 czerwca minie miesiąc od dnia, kiedy napisałem ostatni egzamin maturalny. Najpierw uczczenie końca matur, samego ukończenia Liceum, a później trochę odpoczynku i do pracy. 26 maja po godzinie 18 przesłałem do geneteki indeks ochrzczonych w parafii Szadek (woj. łódzkie) za lata 1889-1893. Następnego dnia o tej samej porze byłem już na dworcu PKP w Gorzowie Wielkopolskim i oczekiwałem na pociąg do Krzyża Wielkopolskiego. Stamtąd był kolejny, którym jechałem ponad pół doby i dotarłem do Jarosławia. Stamtąd po jakiejś godzinie wyruszyłem autobusem i podróż zakończyła się w ... Narolu! Tak, właśnie tam, gdzie planowałem pojechać od lat. Było to jedno z moich wielkich marzeń, aby odwiedzić miejsca, o których wiele słyszałem, czy widziałem na zdjęciach. Marzenie się spełniło. Na razie jednak nie zdradzam więcej szczegółów, bo chcę zostawić trochę na post, w którym opiszę całą podróż. Na obecną chwilę wystarczyć musi poniższa fotografia :)

























W planach na koniec tego i początek następnego miesiąca mam kolejną podróż. Teraz trochę bliższą, bo nie licząc obecnej Ukrainy (woj. wołyńskie), to przodkowie są już bliżej mnie, ale wciąż na tyle daleko, że musi być kilkudniowy. Mnie to jednak nie zraża, bo to oznacza więcej czasu na miejsca związane z przodkami i poznanie więcej krewnych. Jeszcze zobaczymy, czy nie podzielę jej na dwie, ale to już niedługo, a już w tym tygodniu pojawi się kilka postów, aby nadrobić stracony (niecałe 3 miesiące) czas.